Zawsze lubiłam wrzesień. To już nie obfite w dokuczliwy upał lato, ani niosąca z sobą depresje zima. Taki czas zawieszenia broni, czas papierosów, książki na ławce w parku i spacerów z ukochanym mężczyzną. Bo zawsze wracał we wrześniu i mieliśmy tylko ten miesiąc dla siebie, zanim znów wyjedzie, by jak mawiał, kiedyś żyć dostatnio. Dzięki temu, że tak długo go nie było, prawie nigdy nie kłóciliśmy się, nie mieliśmy sobie nic za złe, pragnęliśmy się do szaleństwa, tęskniliśmy i nic tak naprawdę o sobie nie wiedzieliśmy. Większość naszych znajomych wzięła ślub, mieli nawet dzieci, ale nas to nie dotyczyło, tak jakbyśmy nie byli rzeczywiści. Każda rozmowa o dacie ślubu kończyła się jego wybuchem śmiechu i argumentem, że przecież jest dobrze jak jest, wypowiedzianym tak lekko i z sensem, iż po jakimś czasie sama zaczęłam w to wierzyć. Byłam młoda, przynajmniej ta sytuacja pozwalała tak mi się czuć. Miałam zwykłe, nie do końca rodzinnie zdrowe życie, pracę, której nie lubiłam bardziej niż spędzanie czasu poza nią i samotność tak dziwnie niezauważalną, że czasem nawet potrafiłam śmiać się szczerze i z radością w głosie. No i paliłam tak jak i dziś, dużo, ale to taki mój sposób na odejście wcześnie, z klasą i młodo. Wrzesień, przywitał mnie w tym roku pierwszą poważną kłótnią z ukochanym. Był winny, zły i całkowicie obcy, czyli tak jak zawsze, gdy coś szło między nami nie tak. Błahostka, przemieniła się w trzy dni bez telefonu i maila. To miała być zdrowa cisza, która wiedziałam, że zakończy się wyciągniętą przeze mnie ręką, wyrozumiałością, której on nie umiał w sobie obudzić. Nie wiem skąd wzięły się dziwne myśli, moje pierwsze poddawanie w wątpliwość całego uczucia, jakie do niego żywiłam niepewność, której nie umiałam uciszyć.
Zadzwonił po tygodniu. Tęskniłam tak bardzo, że wystarczył mi tylko fakt, iż już się na mnie nie boczy, znów był przy mnie i tylko mój, a ja już nie musiałam w nic wątpić i znów mogłam być tak jakby szczęśliwa. No i cud, który najpierw wypowiedział, a potem biorąc moją dłoń, namacalnie objawił pytając czy wyjdę za niego... Pamiętam, może nie dość dokładnie, taki fragment z jednej z książek Williama Whartona, mówił o miłości. Mianowicie o tym, że miłość jest tylko kombinacją podziwu, szacunku i namiętności. Jeśli obecne jest tylko jedno uczucie, to nie ma nawet sobie, czym zawracać głowy. Jeśli dwa, to może nie jest to mistrzostwo świata, ale wystarczy by dać związkowi szansę. Zaś, jeśli obecne są trzy, to śmierć nie jest potrzebna, bo trafiłeś za życia do nieba. I właśnie w tej chwili, mówiąc "tak", poczułam się nieśmiertelna, obudzona z długiego snu, rozkosznie przejęta.
Wspólne święta, jeszcze bardziej „nowy” Nowy Rok i czas do weselnego przyjęcia, którego nie zamieniłabym na żaden inny okres mojego życia, to wszystko zaczęło się dziać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mój przyszły mąż okazał się być chodzącą zaradnością i ciepłem, a ze mnie uleciał smutek i towarzysząca mu samotność jak i lęk przed tym, że moje życie nigdy się nie wydarzy.
Zbliżał się magiczny czerwiec i biała suknia, o jakiej marzyłam już jako mała dziewczynka, ale przede wszystkim miałam narodzić się na nowo. Wynajęliśmy wspaniały lokal z potężnym tarasem wbitym w cudowne jezioro, świetną orkiestrę, która grała na przyjęciach prawie wszystkich moich przyjaciółek, no i limuzynę, czyli wszystko jak z bajki, która potem chciałam by było moje życie. Rozesłaliśmy zaproszenia adresując je do ludzi, których twarzy nawet nie pamiętałam, ale przecież tak wyglądają przyjęcia weselne, życzenia i nieszczere pocałunki składane przez członków rodziny będących, na co dzień zazwyczaj bez znaczenia dla twojego życia.
No i przyszedł czerwiec i ta sobota. Nigdy nie zapomnę tego jak bardzo trzęsły mu się ręce, gdy wsuwał mi na palec obrączkę. Zawsze taki silny, dziś trząsł się jak trawiony gorączką, ale ja również nie potrafiłam uspokoić nerwów, wszyscy patrzyli, kamera pracowała, przyszłość zaczynała istnieć. "Tak"... "Tak". Tylko tyle pamiętam dziś z tamtej przysięgi, ale może, dlatego, że było potwornie gorąco a nas zżerała trema, albo może te wszystkie lata po tym wydarzeniu, które okazały się po stokroć ważniejsze od niego, zakurzyły moją pamięć.
Potem prawie się upiłam, tańczyliśmy, on płakał, później ja płakałam jak i moja matka. Dwanaście godzin, o których marzyłam, wujkowie o czerwonych podpitych twarzach, kuzynki ze swym zazdrosnym wzrokiem, mój ojciec nie podatny już na żadne zewnętrzne bodźce z nadmiaru alkoholu, dziadkowie pana młodego, którym nic nie smakowało i w ogóle było dla nich za głośno, przyjaciółki z pracy szukające swych mężów jak zgubione dzieci i ja pośrodku tego wszystkiego w sukni za dwa tysiące, której już nigdy przecież miałam nie założyć. Próbuję sobie dziś przypomnieć tamto rozczarowanie, oraz to czy byliśmy tam osobno czy razem, czy może tylko ja wychodziłam za mąż, a on założył obrączkę... Pusto mam w głowie.
* * *
Już jej nie będzie. Dotarło to do mnie dopiero dzisiaj, kiedy tańczyła z nim ubrana w tą przepiękną białą suknię. To, o czym marzyła tak długo, działo się właśnie teraz. Chciałem podejść i powiedzieć jej jak bardzo ją kocham, ale jaki miałoby to sens nie tylko w jej oczach, ale w oczach miłości, która dla niej właśnie się realizowała. Ten mężczyzna w przeciwieństwie do mnie, zasługiwał na to by być jej mężem. Był w stanie dać jej życie odpowiednie do jej wymagań, a nie tylko garść szalonych chwil, pijanych nocy czy pustą lodówkę. Nie mogłem ubrać ją w wiersze czy też nakarmić nimi, nie mogłem zabrać na wakacje w miejsca gdzie podają drinki z tą małą parasoleczką by przypomnieć ci ile kasy zostawiasz w ich hotelu.
Była tak blisko jeszcze parę miesięcy temu. Uwielbialiśmy rozmawiać godzinami upici bułgarskim winem. Pokój stawał się świątynią, miejscem oczyszczenia z wszystkich ciężkich myśli. Zimne i ciche ściany mojego mieszkania zaczynały żyć, gdy tylko przekraczała jego próg, kochały ją tak samo jak ja albo nawet bardziej, gdyż na długo zatrzymywały jej zapach by przetrwać nieobecność jego właścicielki.
Nauczyła mnie jak walczyć o siebie z chorym światem, jak przetrwać dzień po ciężkiej nieprzespanej nocy, jak pokonać strach przed tym, co miało nadejść i już wkrótce mnie pożreć. Mimo tego, iż wiedziała, że umieram nie traktowała mnie z politowaniem, nie wpadała w panikę, kiedy na parę chwil osuwałem się bezwładnie na ziemię tracąc przytomność. Nadała nawet imię temu czemuś w mojej głowie, co miało mnie zabić, zaś mój lęk spakowała niczym walizki a mnie samego przyzwyczaiła do kojącej myśli, że czeka mnie tylko niewygodna podróż do cudownego miejsca.
Przyjaźniliśmy się zaledwie rok, a udało się jej ulepić ze mnie nowego, lepszego człowieka. Podziwiałem jej siłę i wiarę w miłość, kiedy prawie jej związek się rozpadł. W pewnym sensie obydwoje wsiadaliśmy dziś do pociągu przeznaczenia, tylko, że ja miałem wysiąść kilkanaście stacji wcześniej.
* * *
Nie wiem, co zrobilibyśmy bez kawy. Niektórzy z nas założę się, iż nie potrafiliby normalnie funkcjonować już od rana. Należę do tych ludzi, którzy o ósmej rano jeszcze śpią jednym okiem, zaś drugim spoglądają lubieżnie na wielki dymiący kubek kawy, tak, o ósmej rano można mnie kupić za kubek Maxwell House. Wierzyłam, że usłyszę jego głos w słuchawce telefonu zanim wyjdę do pracy, ale nie zadzwonił. Nie dzwonił już od paru dni, co oczywiście w jego przypadku było całkiem normalne, zaś ja byłam święcie przekonana, że ma nawał pracy. Kto by tęsknił za młodziutką i powiedzmy atrakcyjną żoną, no przecież nie on.
Nie ubierałam się zbyt ciepło gdyż tego roku wrzesień rozpieszczał nas słońcem, zaś ja nigdy nie lubiłam grubych kurtek, które ograniczają swobodę ruchów. Miałam jeszcze trochę czasu by zjawić się na stanowisku pracy, więc postanowiłam, chociaż kwadrans posiedzieć na ławce w parku i naświetlić się ukochanym słońcem. Ludzie przechodzili obok śpiesząc się jak każdego ranka do pracy, banku czy też na dworzec. Rozdzieleni albo samotni, bądź, co bądź zawsze w pojedynkę. To dziwne, że prawie nigdy nie spotyka się par, które spieszą się gdzieś razem, lecz śpieszą się w pojedynkę i zazwyczaj nie do siebie. Czy to życie nas tak rozdziela, czy może my sami? Dlaczego udajemy szczęśliwych czekając prawie całe życie na tę dłoń trzymającą naszą, dlaczego zamiast walczyć o to by być razem, walczymy o lepsze stanowiska, podwyżkę lub większe mieszkanie. Usłyszałam kiedyś w jednym z ulubionych filmów mojego męża takie słowa, „że przeznaczeniem mężczyzny jest być daleko, a kobiety, wiernie czekać”. Nic bardziej głupiego i zimnego. Dzwonek telefonu wydobył mnie z zamyślenia i gdyby nie on to pewnie spóźniłabym się do pracy.
Dzień minął mi szybko i w miarę przyjemnie. Mój przyjaciel, z którym pracuję i który jest w pewnym sensie bardo ważną cząstką mojego życia, przez cały dzień starał się mnie rozweselać. Mimo świadomości, iż w każdej chwili mogę go stracić, gdyż Bóg obdarzył go marnym zdrowiem, nie koncentruję się na tym, dla mnie jest nieśmiertelny z racji dobra, jakie wniósł w moje życie. Często zastanawiam się, dlaczego to nie on jest moim mężem, przecież dzięki niemu doświadczyłam tylu wspaniałych chwil. Durne serce zupełnie jak powieści Carrolla zadecydowało inaczej i dziś jestem na wpół samotna.
Zadzwonił wieczorem. Nie przyjedzie w tym miesiącu, potrzebują go bardziej niż ja, no i przecież chcemy wreszcie skończyć budowę domu. Twarde i głupie argumenty odebrały mi ochotę na prowadzenie dalej tej rozmowy, więc tylko powiedzieliśmy sobie jak bardzo się kochamy i jak tęsknimy. By uciszyć złość i smutek poszłam wziąć kąpiel.
***
Ataki przychodziły w najmniej odpowiednich momentach. Nienawidziłem ich szczególnie w miejscach publicznych. Ludzie widząc moją wykrzywioną twarz, reagowali dziwnie, wręcz z oburzeniem, ale szybko do tego przywykłem. Powinni od czasu do czasu mówić w telewizji, że guz mózgu nie jest zaraźliwy, to na pewno ułatwiłoby życie paru odmieńcom takim jak ja. Według synoptyków z tytułami w bielutkich fartuchach, został mi jeszcze tylko wrzesień i niespotykanym jest, że mam się o dziwo aż tak dobrze. Powinienem wziąć wolne, morfinę, zadzwonić do przyjaciół by się pożegnać i czekać w fotelu na śmierć. Idiotyzm. Kiedy nie bolało czułem się wybornie, a nie bolało gdy ona była obok, kiedy śmialiśmy się, albo gdy ją przytulałem. Oddałbym całe życie za godzinę jej miłości, za obrączkę, którą mógłbym wsunąć na jej palec, oddałbym każdą cudowną chwilę bez niej za jedną, w której byłaby tylko moja. Ale został mi już tylko wrzesień.
***
Otworzyłam szafę, by wyjąć pudełko z fotografiami, które z pewnych przyczyn nie znalazły się w albumie, a które uwielbiałam przeglądać. Pudełko znajdowało się tuż nad wieszakami umordowanymi marynarkami mojego męża, które uwielbiał. Coś było tu nie tak. Zbliżyłam nos do jednej z nich, potem do następnej, ale efekt był ten sam. Nozdrza wypełnił nieznany mi dotąd zapach, podrażniał je nawet świadcząc o tym, iż te perfumy nie były z najwyższej półki. Miałam szafę pełna marynarek o zapachu, którego nie znałam. Z czystej ciekawości odsunęłam szufladę z koszulkami, które przecież powinny być przesiąknięte zapachem mojego męża, ale tam również tak jak w szafie znalazłam obcy mi zapach. Wpadłam w maleńką panikę, lecz przyjmowała ona na sile, gdy próbowałam sobie przypomnieć, jakie jest ulubione danie mojego męża, piosenka no i jaki ma rozmiar stopy. Nigdy wcześniej o tym nie myślałam, założę się, że on też nie wiedział o mnie tych rzeczy. Drżącymi rękami wybrałam w komórce numer do niego. Odebrał po trzecim sygnale a ja od razu zapytałam, jaki mam kolor oczu.
Zamiast płakać śmiałam się jak niespełna rozumu, co musiało dziwić kierowcę taksówki.
Nie wzięłam nawet reszty, podbiegłam pod domofon i wcisnęłam numer dwadzieścia trzy. Najcieplejszy głos, jaki znałam wydał się być mocno zaskoczony, ale od razu usłyszałam dzwonek i trzask otwieranych się drzwi. Pierwszy raz w życiu nie miałam nawet najmniejszych obaw. Pierwszy raz w życiu dotarło do mnie jak wiele straciłam słuchając małej dziewczynki we mnie. To dziwne, dlaczego ulegamy swoim wyobrażeniom kochając je bardziej niż ludzi, co, do których powstają. Zamiast kochać ludzi, którzy kochają nas, zamiast nawet nie kochając ich pozwolić im zarazić nas ich miłością, szukamy pokarmu dla naszego wyobrażenia miłości idealnej. Dlatego jest tyle smutnych piosenek o samotności, tyle filmów i tylu samotnych ludzi, dlatego wypijamy tak wielkie ilości kawy codziennie rano, by obudzić umysł i zagłuszyć nim serce.
***
Ostatni dzień kalendarzowego lata postanowiliśmy pożegnać kolacją w naszym ulubionym lokalu. To nie był łatwy okres dla niej, on ciągle pojawiał się, lub dzwonił robiąc jej wyrzuty i przypominając, iż mają ślub kościelny. Szybko przeprowadziła się do mnie, przez co w oczach innych stała się zwykłą dziwką. Ich nie obchodziło to, co czuła to, co przeżywała, a czego nie przeżyła, oni pamiętali smak schabowego z jej przyjęcia weselnego, inni zaś mówili, że jest ze mną z litości i że gdy umrę to wróci z podkulonym ogonem do męża.
Jedliśmy wyśmienite i ciężkostrawne burito, jej zielone oczy śmiały się do mnie i były spokojne. Próbowałem zrozumieć to wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu dni, ale ona powiedziała, że pewnych rzeczy nie da się zrozumieć, bo pewne rzeczy należy tylko czuć bez komentowania ich, bo pewnych marzeń nie należy spełniać gdyż są tylko marzeniami. Życie różni się od marzeń tym, że samo się spełnia, tak jak spełniało się teraz w naszym przypadku. Może i mieliśmy w tym momencie jakieś marzenia, ale były niczym naprzeciw wyśmienitego i ciężkostrawnego burito przed nami.
Życie czasem zaczyna się w momencie, kiedy jesteśmy święcie przekonani, że dla nas się skończyło. Dlatego dedykuję tę cudowną chwilę, którą delektuję się z moją ukochaną siedząc w świetnej meksykańskiej restauracji, wszystkim tym, którzy zamiast naprawdę żyć, zagubili się w realizacji swoich marzeń. Otwórzcie oczy!
( dla K. M. )